Ostatni dzień przeznaczyliśmy na Teheran. Wielkie miasta nie należą do naszych ulubionych, ale jeden dzień trzeba było na stolicę przeznaczyć. Teheran, trzeba przyznać, jest prawdziwym molochem – przekonaliśmy się o tym zostawiając samochód w wypożyczalni na północy miasta. Wjeżdżaliśmy do Teheranu też od północy, zdawało się więc, że nie pozostanie nam wiele do pokonania. Tymczasem dojeżdżając do rogatek miasta miałem na GPS jeszcze trzydzieści parę kilometrów i ponad godzinę drogi. I o ile Irańczycy jeżdżą czasami jak szaleni, w Teheranie to szaleństwo osiąga rozmiary wręczy niewyobrażalne. Dobrze, że nie ma potrzeby jeździć tam samochodem, komunikacja publiczna i taksówki działają bardzo dobrze. Oddając samochód sprawdziłem licznik – było na nim dokładnie 7984 kilometry. Doliczając do tego taksówkę po mieście, pękła tytułowa granica 8000 kilometrów. Niezły wynik na 12 dni.
Teheran to miasto położone w miejscu, które jest jego błogosławieństwem i przekleństwem. Błogosławieństwem, bo bliskość gór Alborz daje wyjątkowo malownicze widoki (Damavand, najwyższy szczyt Iranu o wysokości 5610 m., jesto oddalony o zaledwie 70 kilometrów). Położenie w kotlinie górskiej jest za to przekleństwem jeśli chodzi o czystość powietrza, zwłaszcza zimą (krakusi wiedzą, o czym mówię). Na początku listopada nie było z tym jednak tak źle – a my w Warszawie też mamy spore doświadczenie w rozpoznawaniu zanieczyszczeń powietrza.
Teheran to niezbyt piękne miasto. Oczywiście, tak jak wszędzie, znajdą się tu miejsca ładniejsze (zobacz zdjęcia) i brzydsze, ale ogólna ocena jest raczej średnia. Nie jest to zasługa ajatollahów, ale ostatnich szachów, w szczególności Rezy Pahlaviego, który „modernizując” Teheran, gdzie się dało poburzył historyczne budynki, a gdzie się nie dało – powstawiał między nimi współczesne cuda architektury. Przez to zza najpiękniejszego teherańskiego pałacu, tj.
pałacu Golestan , wyziera jakieś współczesne szkaradzieństwo. Większość zdjęć pałacu jest tak wykadrowana, żeby było widać tylko tę piękniejszą część, ale ja zrobiłem takie ukazujące nagą prawdę (patrz zdjęcie numer pięć).
Pałac Golestan był punktem obowiązkowym naszej wizyty w Teheranie. To najstarszy zabytek miasta i jedyne miejsce wpisane na listę UNESCO w Teheranie. Pałac służył irańskim szachom, choć dwóch ostatnich z dynastii Pahlavi używało go tylko do oficjalnych przyjęć. Być może decydował o tym wystrój pałacu, olśniewający każdego zaproszonego gościa, ale chyba zbyt przytłaczający, by oglądać go codziennie. Dla zwiedzających jest to miejsce jedyne w swoim rodzaju, nieporównywalne nawet do wielkich rezydencji w Wersalu czy Hofburgu. Nie chcę przez to powiedzieć, że Golestan jest wspanialszy od królewskich rezydencji we Francji czy Austrii – na takie stwierdzenie bym się nie zdobył, tym bardziej, że teherański pałac jest zdecydowanie mniejszy. Niemniej jednak na stosunkowo niewielkiej przestrzeni zgromadzono wszystko, aby zwiedzającego onieśmielić, a natężenie kryształów i luster jest tu chyba największe w świecie. Golestan spodoba się i małym i dużym, choć nasze dzieci mogły trochę narzekać, same stając się atrakcją turystyczną dla zwiedzających Irańczyków.
Miałem wielki apetyt na teherańskie muzea, z których kilka jest zdecydowanie wartych uwagi. Tym razem trzeba było obejść się smakiem – w piątki w Teheranie zamknięte jest praktycznie wszystko. Dobrze, że Golestan był otwarty, ale to sprawdziłem wcześniej. Swoją drogą dziwne, że prawie wszystkie atrakcje turystyczne w Iranie są w piątki otwarte, a ta reguła nie obowiązuje w stolicy. Zamknięty na cztery spusty był nawet kampus teherańskiego uniwersytetu, który też bezskutecznie szturmowaliśmy.
Zwiedzanie Iranu zakończyliśmy na jej najbardziej znanym zabytku -
Wieży Wolności albo z perska Bordż-e Azadi. Wieża, zbudowana przez ostatniego szacha na 2500-lecie państwa perskiego, przez długi czas była ponoć podniszczona. Na szczęście obecne władze Iranu poszły po rozum do głowy i wieżę odrestaurowały. Dzisiaj prezentuje się niezwykle okazale i jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców Teheranu.
...
Zwiedziwszy Golestan oficjalnie zamknęliśmy irańską listę UNESCO. Dokonaliśmy tego, co wydawało mi się z pozoru niemożliwe, a już na pewno niemożliwe w tak krótkim czasie. Iran okazał się krajem stosunkowo łatwym do podróżowania, a z powodu niskiego kursu riala wszystko było śmiesznie tanie – konsekwencje ewentualnych pomyłek nie byłyby więc bolesne finansowo. Na koniec miły akcent czekał na nas w hotelu, w którym już po wymeldowaniu spędziliśmy dobre trzy godziny przed odjazdem na lotnisko. W hallu-poczekalni do sufitu uczepionych było wiele flag, które Adam z zapałem odgadywał (a pamięć do flag ma taką, że czasami zagina nawet tatę). Ale na stoliku, w honorowym miejscu, były tylko dwie – irańska i polska. Byliśmy tam jedynymi gośćmi z Polski, więc przypuszczam, że to specjalnie dla nas. Dziękujemy Wam, gościnni Irańczycy, będziemy tęsknić za Wami i za Waszym pięknym krajem!
To był zdecydowanie najbardziej intensywny z naszych wyjazdów, ale o dziwo nie byliśmy szczególnie wyczerpani. Myślę, że weszliśmy na trochę wyższy poziom jeśli chodzi o wyzwania podróżnicze, choć nie planuję kolejnego podwyższania poprzeczki w najbliższym czasie ;-)
Dziękuję pięknie wszystkim czytelnikom i komentującym. Widzimy się i słyszymy już wkrótce. Rok 2019 zapowiada się u nas bardzo ekscytująco, szczególnie jego początek - większość urlopu planuję zużyć w pierwszych dwóch miesiącach. Mam nadzieję, że oprócz podróży kolejny rok upłynie też pod znakiem dalszej integracji społeczności Geobloga. Dwie pieczenie na jednym ogniu upiekę już za chwilę – widząc się z
mamaMa przy okazji załatwiania spraw wizowych na przyszłe podróże :-)
Udanego podróżniczo 2019 roku wszystkim życzę!